lutego 06, 2016

lutego 06, 2016

Sicario - FILM





Sicario - w języku, a raczej slangu hiszpańskim oznacza płatnego zabójcę. Jak większość się orientuje Meksyk czy też Columbia poza pięknymi terenami oraz kulturą, słynie z okrutnych morderstw, porachunków gangsterów i ogólnie złem w najczystszej postaci. Twórcy filmu pokusili się o ukazanie małego fragmentu mrocznej strony świata przestępczego, które ma swoje źródło dużo wyżej, u ludzi będących pozbawionych wszelkich granic.  Jak to wyszło w ogólnym rozrachunku? Czy reżyser (Denis Villeneuve) podołał  i osiągnął zamierzony cel, czy Sicario uniosło swoją poprzeczkę?  

Zacznijmy od pomysłu fabuły, film rozpoczyna się dość mocno, nawet brutalnie. I za to wielkie brawo. Nie ma przydługiego wstępu, niepotrzebnego budowania napięcia.  Grupa agentów FBI podczas jednej z akcji odkrywa ukryte ciała, jak się okazuje był to masowy mord. Zleceniodawcą jest meksykański boss, parający się przemytem narkotykami. Aby móc przechwycić głównego oprawcę grupa musi dostać się do świata przestępczego, gdzie prawo rządzi się innymi kategoriami. Młoda agentka - w tej roli Emily Blunt.  Zostaje wytypowana do wzięcia udziału w całym trudnym i oczywiście niebezpiecznym przedsięwzięciu. Jak wiadomo Meksyk to nie Ameryka. Tam wszystko wygląda inaczej. 

Akcja toczy się miarowo, nie można powiedzieć, że coś zostało rozwleczone, czy może zbyt podkolorowane. Jest brutalnie, jest napięcie. I wszystko byłoby dobrze gdyby momentami nie zaczęły się dziać dziwne rzeczy, mianowicie zbyt wiele przeróżnych zbiegów okoliczności, wydawałoby się,że plan jest niebezpieczny, misja na bardzo wysokim poziomie i nagle PUFF. Chyba wątki poboczne wzbudzały więcej emocji, i tak naprawdę to one ratowały całość.  Nie do końca zrozumiałam dlaczego reżyser po dobrym rozpoczęciu postanowił pokierować fabułę w taką, a nie inną stronę. Zamiar i pomysł był naprawdę bardzo dobry. Świetna muzyka, wprowadzała odpowiednie emocje z czego jestem zadowolona, ale...Coś zaczęło się rozjeżdżać, jakby nagle panu Villeneuve znudziło się to co nagrywa, i postanowił szybciutko uciąć. Szkoda wielka, ponieważ  z tak ciekawą obsadą, scenariuszem można było naprawdę "poszaleć", bez podkoloryzowania. 

Co się tyczy aktorów, mam skrajne uczucia. Byłam bardzo mile zaskoczona doborem i wiele oczekiwałam... Niestety postać, w którą wcieliła się Emily Blunt,  porażała swoją beznadziejnością. Agentka FBI, wysyłana do zadań specjalnych, strzelająca do ludzi, nagle kiedy jej noga staje na Meksykańskiej ziemi, przemienia się w ciapę z wiecznym grymasem przerażenia na twarzy. Do pewnego momentu tłumaczyłam to zachowanie szokiem, jednak im dłużej, tym co raz gorzej, kobieta drażniła do tego stopnia, że zaczęło mi to przeszkadzać w oglądaniu filmu. Cały czas zastanawiałam się o co chodziło z jej rolą, po co na siłę została upchnięta do filmu? Niby agentka, a przypominała "świeżaka" dopiero co po ukończonej szkole policyjnej. Żenada. Moja ulubiona aktorka doprowadzała mnie do szału, wprost nie potrafiłam znieść scen w których się pojawiała.

Na szczęście Sicario broni doskonała gra Benicio Del Toro, który wcielił się w rolę Meksykańskiego agenta, w prawdzie jego misja była bardziej prywatna jak ku dobru całego społeczeństwa, jednak cała charakteryzacja i wczucie w rolę było bardzo dobrze ukazane, widać aktor świetnie sobie poradził, dzięki czemu Alejandro, mimo nie do końca nieskazitelnej przeszłości i zamiarów, wzbudzał sympatię. 

Nie będę zbyt wiele rozwodziła się na temat całej obsady,  wydaje mi się, że Blunt i Del Toro grają pierwsze skrzypce, z tą różnica, że aktorka poległa z kretesem i nawet jeżeli jej rola miała być właśnie taka, to niestety odegrała ją tak słabo  i nienaturalnie, że całość wołała o pomstę do niebios. W moim własnym odczuciu największym atutem  filmu jest rola Benicio Del Toro, aktor dzięki któremu Sicario  się wybroniło. Bo ze względu na właśnie tę postać warto obejrzeć film, z perspektywy czasu dochodzę do wniosku, że to nie jest produkcja najwyższych lotów, jednak nie można powiedzieć, że nie warto zwrócić na niego uwagi. Byłoby to chyba zbyt krzywdzące. Nie ma szaleństwa, nie ma "ochów i achów", ale było przyzwoicie... Gdyby nie Emily Blunt...

Podsumowując, jeżeli nie podejdziecie do filmu zbyt krytycznie, a lubicie strzelaninę, brutalne morderstwa i działalność przemytniczą, możecie śmiało sięgać po ten film. Początek i zakończenie to takie mocne strony Sicario...

Tekst stanowi oficjalną recenzję dla portalu DużeKa. 

2 komentarze:

  1. Lubię Emily Blunt. Może bym skusiła się na film, gdybym zobaczyła ją w osadzie. Skoro wypadła tak kiepsko, raczej nie obejrzę.

    OdpowiedzUsuń
  2. Widze, ze film raczej nie odnajdzie sie w kregu filmow, ktorymi jestem zainteresowana. Nie przepadam za tego typu kinem.
    Zapraszam na nowy post:
    http://kruczegniazdo94.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Copyright © Niekończące się marzenia , Blogger